Nowe zalecenie wielu (pseudo)lekarzy, którzy podpierają się jedynie świstkiem w postaci dyplomu jest następujące: puszczać chore dziecko do szkoły. Dziecko z katarem (nie ważne jakim- zielony, żółty, przezroczysty) a nawet stanem podgorączkowym. Jak to usłyszałam myślałam że ręce mi opadną.
Teoria na miarę średniowiecza
No więc Ci nasi prowincjonalni lekarze, a domyślam się że w większych miejscowościach też takie kwiatki znaleźć można wyznają powyższą zasadę. Raczą nią młode (i nie tylko), niedoświadczone matki. Motywują to zaś tym, że w przeciwny sposób dzieci nigdy odporności nie nabędą. I koło się zamyka. Że takie wychuchane dziecko, któremu funduje się rosołek i syropek jest jak pod kloszem. Że właśnie w twardych warunkach, wśród populacji nabędzie jedynie umiejętności walczenia z wirusami i osiągnie stan trwałej odporności.
Zaufanie bez granic
Większość mam do zaleceń lekarzy się stosuje, ślepo wierząc w ich racjonalność. No bo po to w końcu do pana doktora idą żeby go słuchać. Bo kogo jak nie fachowca w swojej dziedzinie?
Pewno zauważyłyście że moja wypowiedź wybrzmiewa dziś w tonie delikatnej ironii. Nie potrafię jednak bezczynnie patrzeć na ludzką głupotę. Wiem że kolejny raz wkładam kij w mrowisko poruszając ten temat, ale miejsce chorego dziecka jest w domu. Nie ma to nic wspólnego z hartowaniem czy chuchaniem i dmuchaniem oraz trzymaniem pod kloszem.
Rozumiem poniekąd sytuacje które nie jest łatwo rozsądzić, gdzie matka naprawdę nie ma z kim zostawić dziecka, bo sama pracuje, a szef krzywo patrzy na jej kolejną już nieobecność w tym miesiącu. Cóż- chory kraj, chore prawa. Tak jest, tego póki co nie zmienimy.
Lekarz radzi: puszczać chore dziecko do szkoły
Ale sytuacja gdzie dziecko- chore podkreślam- czyli takie które ma zieloną/żółtą wydzielinę z nosa, kaszle jak gruźlik, lub ma stan podgorączkowy idzie zarażać inne dzieci jest nie do zaakceptowania. Nie godzę się na taką bezmyślność rodziców którzy celowo puszczają wtedy pociechę do szkoły w celu zbudowania jej odporności, kosztem innych.
Może zabrzmi to jak teoria spiskowa, ale lekarzom to nawet na rękę- więcej dzieciaków się zarazi= kolejki w przychodni będą większe, a co za tym idzie i ich zarobki.
I apeluję tu o zachowanie odrobiny samodzielnego myślenia a nie podążania ślepo za każdą zasłyszaną bzdurą. Bo puszczanie chorych maluchów do szkoły stało się już wręcz modą, powielaną przez duży odsetek społeczeństwa, na budowanie w ten sposób ich oporności. Myślmy, używajmy rozumu, to nie boli. Czy naprawdę duża część z nas pozbawiona została wyobraźni?
Choroba to stan kiedy czujemy się źle, jesteśmy osłabieni, potrzebujemy odpoczynku. Szkolna ławka i tłum dzieciaków dookoła tego nie zapewni. Od tego jest dom i łóżko.
I nie chodzi jedynie o dbałość o samo chore dziecko ale również inne, te zdrowe, bo niby czemu non stop mają być częstowane wirusami? Szkoła to nie przychodnia. U nas np. wygląda to tak że nieraz kiedy Marcinek przyniesie jakieś choróbsko, zaraz po nim choruje Jasiek a na końcu my. I to ma być niby to budowanie odporności? Nie bądźmy naiwni.
fot. www.pixabay.com



